» Teraz też biegnę, kobieta.wp.pl

Justyna Pochanke
Justyna Pochanke
(fot. kobieta.wp.pl)
Nie ma tajemnic nie do odkrycia?
Zależy od sposobu, w jaki się je odkryje. U mnie prawie wszystko toczy się wokół spraw zawodowych.
- Życie to tylko praca? Można tak?
Nie można. Absolutnie nie. Ale nie wszystko jest na sprzedaż.
- Nie pytam o to, z kim Pani chodzi do łóżka. I czy w ogóle chodzi.
Od sześciu lat dzielę łóżko z sześcioletnią dziewczyną. Już staje się dla nas za małe. Popełniłam błąd, jaki robi wiele rodziców. Chciałam mieć dziecko blisko siebie. Trochę z lenistwa, żeby mieć je pod ręką i nie wstawać w nocy po wiele razy. Teraz mam ją pod ręką i pod nogą - różnie bywa. Z pełną świadomością popełniłam ten błąd, bo sprawia mi to ogromną frajdę.
- Wszystkie błędy popełnia Pani świadomie?
O nie. To byłoby zbyt komfortowe. Z wielu zdaję sobie sprawę dopiero, jak je popełnię.
- Z których na przykład?
Czy ja wiem? Gdybym w tej chwili miała pomyśleć, co było takim znaczącym błędem w moim życiu, byłoby mi bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wiele drobnych błędów mam już o lata świetlne za sobą. Nawet nie wiem, czy błędem mogę nazwać największą moją porażkę, czyli nieudane małżeństwo. Bo tak naprawdę to mam z niego Zuzię.
- Wyszła Pani za mąż wcześnie.
Chyba zgodnie ze średnią. Miałam 24 lata, 25 jak urodziłam dziecko. To był dobry moment, ponieważ zaczynałam pracować, stałam dopiero na progu poważniejszych spraw, a już czułam się bardziej kobietą niż dziewczyną.
- Ciąża mogła przerwać Pani zaczynającą się karierę.
Ależ o żadnej karierze nie było wtedy mowy. Wszystko wydawało się takie naturalne. Miałam fajną pracę. Poznałam świetnego faceta.
- Stomatologa zresztą.
Tak. Stomatolog zawsze się w rodzinie przydaje. Śmiano się ze mnie, że dostałam męża w barterze. Bo radio miało umowę podpisaną z kliniką mojego męża. I tam go poznałam. W Zetce mówiono, że przehandlowali mnie za radiowe zęby.
- I to był błąd?
Gdybym w tej chwili miała przeanalizować 10 ostatnich lat mojego życia, pomyśleć, czy zrobiłabym coś zupełnie inaczej? Chyba nie. Nawet mając tę samą wiedzę, którą mam teraz, chyba postąpiłabym podobnie. Mam przecież Zuzię, którą kocham nade wszystko. Gdybym wtedy inaczej kombinowała, pewnie nie miałabym jeszcze dziecka. A potem nie wiem, czy miałabym je w ogóle.
- Ale - skoro już jesteśmy przy gdybaniu - gdyby Pani wiedziała, że małżeństwo się rozleci, zdecydowałaby się Pani na dziecko?
Wiadomo, że nie. Nie zdecydowałabym się też na małżeństwo. Ale wszystko układało się tak gładko. Za gładko może. Ten książę na białym koniu podjechał tak efektownie.
- I szybko Panią zdobył.
Myślę, że oboje za szybko się zdecydowaliśmy na małżeństwo. Po pół roku znajomości. Dziś już wiem, że mojemu mężowi potrzebna była żona i dziecko jak najszybciej. Chciał odnaleźć swoją tożsamość jako człowiek i jako mężczyzna.
- To on odszedł od Pani?
Trudno powiedzieć. On chciał zostać. Chciał, żebyśmy utrzymywali małżeńską fikcję. Nie zgodziłam się na to. Może gdybym była bardzo samotna, poszłabym na taki układ. Za bardzo bym to przeżywała, analizowała, skupiała się na sobie.
- Rozpaczała?
Tak, rozpaczała. Ale miałam już Zuzię i to na niej skupiała się moja uwaga. A poza tym bardzo pomagali mi teściowie i mama. Zresztą pomagają mi do dziś. Nie byłam więc sama ani nie czułam się z tym wszystkim samotnie. A mój mąż? Wybrał wtedy życie mnicha.
- Mówi się w Warszawie, że nie rzucił Pani dla innej kobiety.
Wiele rzeczy się opowiada, które mijają się z prawdą. Tak naprawdę nie rozstaliśmy się z powodu osób trzecich.
- Nie zauważyła Pani wcześniej, co się kroi? Żony zawsze dowiadują się ostatnie?
Zauważyłam, ale mój mąż zaprzeczył. Potrzebował nas - rodziny.
- Kochał Panią?
Myślę, że tak, że chciał walczyć o mnie, o siebie, spróbować chociaż. Kiedy się wyprowadzałam, powiedział, że nigdy nie da mi rozwodu i całe życie będzie się mną opiekował. Także materialnie. Nie chciał rozstania.
- Opiekuje się Panią i dzieckiem?
Opiekuje. Cały czas. Ma świetną cechę - nie jest skąpy. To daje mi pewien komfort.
- Dobra partia?
W swoim czasie mówiono, że wyszłam za klinikę. To krzywdzące, bo bardzo kochałam mojego męża. Był niezwykły, tajemniczy. Potem się okazało, że te tajemnice nie muszą być kryształowo czyste. W każdym razie nie rozstaliśmy się dla kogoś. Wtedy dla nikogo. Mąż wybrał życie u boku Dalajlamy. Wyjechał do Indii. Spędzał tam całe miesiące, budował tam klinikę.
- Może szukał siebie?
Myślę, że tak. Potrzebował dwóch lat na decyzję, czy wrócić do Polski. A mnie te dwa lata, kiedy on zniknął, bardzo się przydały. Jest takie powiedzenie: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Bardzo prawdziwe.
- Można się odkochać w ciągu dwóch lat?
Można znacznie szybciej, jeżeli zastosujemy terapię szokową.
- Szok powoduje odruch odrzutu?
Tak, jak przeszczep. Z dnia na dzień nawet wielkie uczucie może zamienić się w obrzydzenie.
- Wpływa na to zdrada?
Tego rodzaju zdrada - tak. Nie chcę jednak się w tym grzebać. Zamknęłam ten rozdział.
- Trudno się jednak z tego podnieść. To nienormalne, żeby piękna, młoda dziewczyna żyła wyłącznie dzieckiem, mamą, gosposią, psem.
Może mam nudne życie po prostu? Trudno wskakuje się w kolejny związek. Może wspaniali mężczyźni czekają gdzieś
przy drodze. Ale przy mojej jeszcze taki nie stanął.
- Bo może stała się Pani za ostrożna?
Nie mam rentgena w oczach, choć staram się go mieć. Ale z drugiej strony to jest tak, że do domu z dzieckiem bardzo trudno wpuszcza się drugą osobę.
- Dziecko potrzebuje bezpieczeństwa?
Na pewno nie potrzebuje szwadronu wujków. A ja z kolei potrzebowałam kilku lat, żeby się otrząsnąć, wyjść na prostą, uspokoić, gdzieś tam w sobie to wszystko obgadać.
- Mąż pojechał do Dalajlamy. Pani musiała szukać siebie tutaj, na miejscu. Łatwiej chyba odnaleźć tożsamość gdzieś w Peru czy dżungli amazońskiej?
Może? Byłam jednak uziemiona tutaj. A to okazało się tak naprawdę zbawienne dla mnie. Matka małego dziecka jest bardzo silna. Dużo silniejsza niż kobieta w innym momencie swojego życia. Nadmiar uczuć zostający po nieudanym związku z mężczyzną można od razu przelać na dziecko. A z drugiej strony byłam zamknięta w swoim małym światku, w którym czułam się bezpiecznie.
- Ten światek to...?
To była Zetka, moi koledzy, przyjaciółki. Masa młodych ludzi, z którymi zaczynałam pracę. Zetka była taką firmą rodzinną - wszystko tam się działo: narzeczeństwa, małżeństwa, rozstania, wielkie przyjaźnie.
- Wielkie depresje i wielkie płacze też?
Najpierw ogromna radość. Na depresje przyszedł czas później.
- Firma była wszystkim?
Tak. Ci ludzie byli całym moim życiem. Szóstka przyjaciół została mi do dziś. Moi powiernicy. Od lat spotykamy się na kolacjach. Przygotowuje je ciągle kto inny. Najgorzej, gdy pada na mnie. Bo ja kompletnie nie umiem gotować. Wtedy zamawiam chińszczyznę albo proszę mamę, by coś przygotowała.
- Nie wygląda Pani na kogoś, kto żyje, by jeść.
A jednak jem, i to dość dużo. Organizm mi sam mówi, kiedy i ile powinnam zjeść. Cierpię bowiem na dziwną przypadłość - coś odwrotnego do cukrzycy. Objawia się to spadkami poziomu cukru we krwi. Czasami budzę się w nocy, jest mi zimno, drżę w środku i mam jedną myśl - natychmiast coś zjeść. To trwa od dawna. Pomieszanie choroby z nałogiem jedzenia. Głównie słodyczy. W ciągu dnia nie muszę. Ale w nocy najadam się do pełna. Chyba popadłam też w takie jedzenie ze strachu, 3-4 razy w nocy pojadam coś słodkiego, budzę się i mam to pod ręką, żeby nie biegać po mieszkaniu.
- Próbowała Pani z tym walczyć?
Próbowałam prostymi metodami - nie kupować słodyczy. Ale przy dziecku to bardzo trudne. Najgorsze chyba jednak jest to, że lekceważę moje zdrowie. Kompletnie o nim zapominam. Zupełnie przestałam jeść w ciągu dnia, za to o trzeciej nad ranem jestem w stanie pochłonąć 20 ptasich mleczek. I wtedy do 18. zupełnie nie odczuwam głodu, co z drugiej strony jest całkiem wygodne. Mam więcej czasu na pracę. Nie stoję w kolejkach w telewizyjnym bufecie. Co najwyżej przechodząc rzucam panu zza lady: "Kulki". To coś z czekolady wypełnionego taką masą. Bardzo sycące. Paskudnie się prowadzę, jeśli już o to chodzi.
- A jeśli chodzi o coś innego?
Pani ciągle drąży. Powiedziałam już, że wiodę życie klasztorne.
- Ciało nie dopomina się, nie krzyczy?
Czasami krzyczy. Wtedy zagłuszam je poduszką. Prawdę mówiąc, czasami daję się swojemu ciału namówić. Lecz to nie tak, że ono reaguje na każdego. Nawet nie na co piątego. Musi być bodziec, iskra. A iskrzy rzadko. Im dłużej jestem sama, tym bardziej rosną wymagania. Trudno się dostosować, trudniej o elastyczność. Zwłaszcza po takich przejściach, jakie miałam. Gdzie spotkać mężczyznę około czterdziestki, bez przeszłości, bez okaleczeń.
- Nie potrzebuje Pani kogoś bliskiego, poza dzieckiem?
Potrzebuję. I czasami ulegam tej potrzebie. Żaden jednak z moich związków nie był tym stałym. Nie chciałam nikogo wprowadzić pod mój dach. A gdy zdarzyło się, że miałam na to ochotę, ten człowiek miał swój dach wiele tysięcy kilometrów stąd. Niełatwo było nam się spotkać w pół drogi. Korespondent. Poznałam go w Izraelu. Pochodził z Nowego Jorku. Nawet myślałam o tym, by rzucić wszystko, zabrać Zuzię pod pachę i pojechać na Brooklyn. Ale chyba nie jestem aż taką hazardzistką.
- Brakuje Pani odwagi?
Jestem odważna, ale mocno stąpam po ziemi. Wtedy pomyślałam: jest Zuzia, są babcie, tutaj ją wszyscy kochają, mam to przewracać do góry nogami? Nie. Wróciłam więc po tamtym zawrocie głowy na swoje miejsce i tak to się skończyło.
- Szkoda?
Chyba nie. Przyjaźnię się zresztą z nim do dziś. Fakt, że mogę rozmawiać z tym człowiekiem bez uczucia cierpienia, przemawia za tym, iż postąpiłam słusznie.
- To nie był Max Kolonko?
Och, dla Maxa zwariowałabym chyba z większą konsekwencją (śmiech).
- Dlaczego właściwie rozmawiamy o facetach? Czy na nich życie się kończy?
Nie, ale w dużej części z nich się składa. Pamiętam, że gdy byłam zakochana, przybywało mi aktywności. Potrafiłam tak dzień podzielić, że robiłam 10 razy więcej niż normalnie. Miałam niesamowitą przejrzystość umysłu. Pożądam takiego wiatru w żagle. Emocji na najwyższych obrotach. Wtedy życie układa się w jakąś logiczną całość. Ubóstwiam ten stan.
- I jest się z kim dzielić sukcesami?
O tak, a ja z natury jestem bardzo gadatliwa. Na razie więc musi mi jako słuchaczka wystarczyć moja przyjaciółka Małgosia Laszcz - bardzo dobra dziennikarka. W Zetce byłam jej uczennicą. Nauczyła mnie wszystkiego w dwa tygodnie. Teraz też w TVN pracujemy razem.
- Razem też odchodziłyście z Zetki?
Tak. To były moje najtrudniejsze trzy miesiące w zawodzie. Zawalił się wtedy mój cały poukładany świat. Żeby nie wiem co się działo, było tak samo: wstawanie o 3.45, o 4.10 wyjazd z domu. Po drodze zawsze słuchałam muzyki The Cure. Przyjeżdżałam, gdy było jeszcze ciemno. Wracałam, gdy było już ciemno. A potem dowiedziałam się, że trzeba nagle odchodzić.
- To było w grudniu dwa lata temu.
Tak, 1 grudnia wszyscy złożyliśmy wymówienia.
- Z nadzieją, że ich nie przyjmą?
Tak. Wydawało nam się, że walczymy w słusznej sprawie i że ta walka może być wygrana. Że albo odejdzie prezes, albo my. Ale przecież nikt nie wyrzuci prezesa tylko dlatego, że zespół się buntuje. Wtedy żaden prezes nigdy nie czułby się bezpiecznie w swojej firmie. Ale o tym wiem dzisiaj.
- Wtedy kierowała Wami arogancja młodości?
Byliśmy za pewni siebie, to fakt. A wielu z nas przyłączyło się do akcji z solidarności towarzyskiej. Byłam rozdarta. Zostając w radiu czułabym się jak zdrajczyni. Odchodząc - traciłam grunt pod nogami. Wielu z nas traciło wtedy źródło utrzymania rodzin. Powiedziałam sobie, że jeśli przez trzy miesiące nie znajdę pracy, to jednak zostanę w radiu.
- Ale znalazła Pani.
To praca znalazła mnie. TVN 24 dopiero się tworzyła i nie chciała kupować gwiazd. Bałam się jednak telewizji. Musiałam to przemyśleć. Wyjechałam na miesiąc do Krynicy Górskiej, do sanatorium - kompletny socrealizm. Chodziłam do pijalni na zubera z janem. Wydawałam majątek na taką łapę, która wyciąga z szafy zabawki - byłam przecież z Zuzią. I nie zastanawiałam się nad niczym. A jeśli o czymś myślałam, to o koledze, który wtedy się zabił. Miał żonę, malutkie dziecko i przechodził z nami do TVN. Straszna depresja nie pozwoliła mu żyć. A myśmy niczego nie zauważyli. Miała być bezkrwawa rewolucja. A jednak pochłonęła ofiary. Dlatego musiałam wyjechać, żeby jakoś to sobie poukładać.
- Wtedy pierwszy raz spojrzała Pani w siebie?
Tak naprawdę - pierwszy. Myślałam, że skończył się jakiś etap w moim życiu i że muszę zacząć następny. I jak to będzie? Czy ta telewizja się utrzyma. Postanowiłam jednak zagrać va banque. W dodatku w TVN powiedzieli: "Niech pani uważa, nie złamie nogi w tej Krynicy, bo my tu na panią czekamy". I nie naciskali na mnie potem, nie dzwonili, kiedy wrócę. To także zaważyło na podjęciu przeze mnie decyzji.
- Przejść z radia na wizję nie jest prosto?
Nie. Ma się koszmarną mimikę - w radiu to bez znaczenia. Wiosłuje się cały czas rękami. Są ludzie niewizyjni, u których niczego się nie da zmienić. Ja dałam sobie na to trzy miesiące.
- Przestała Pani wiosłować?
Przestałam bardzo szybko. I okazało się, że jest fajnie. Mogę się wreszcie wygadać. Moim żywiołem jest telewizja na żywo. Tylko że ta praca wiele mnie kosztuje. Ciągle nie mam czasu, na nic.
- Ale ma Pani za to dwa Wiktory.
Byłam nimi bardzo zaskoczona. Nie czuję się żadną gwiazdą. Nie miałam pojęcia, że telewidzowie mnie tak lubią. Pewnie, że to miłe. Nie wiedziałam nawet, że zostałam nominowana. Zgłosili mnie szefowie. Jeden to może mi się należał. Ale aż dwa? Przesada.
- I zawiść kolegów?
Trudno powiedzieć. Kiedy oglądałam potem uroczystość na kasecie, przy pierwszym dostałam brawa, przy drugim zobaczyłam u niektórych pewne zdziwienie. A ja nie jestem rasowym koniem wyścigowym, który po coś biegnie. Inaczej dokładnie bym wiedziała, dokąd galopuję i gdzie ta nagroda leży. W gruncie rzeczy nagrody mam w nosie. Moją nagrodą jest w miarę płynne przechodzenie z jednego etapu życia do następnego.
- Nigdy już Pani nie miała ochoty uciekać do Krynicy czy gdzie indziej?
Nie. To była moja największa ucieczka, chociaż nie pierwsza. Pierwszy raz uciekłam na Sorbonę.
- Dlaczego aż tam?
Wymyśliłyśmy to z przyjaciółką z liceum. Chciałyśmy się wyrwać od opiekuńczych mamuś. A tam okazało się, że Sorbona jest kiepską uczelnią. Nie wytrzymałam nawet roku. Wróciłam. Potem jeszcze raz wyjechałam na trzy miesiące - pracować, zanim nadejdzie czas egzaminów na studia w kraju. Poznałam wtedy członków zespołu Mano Negra, bardzo liczącego się na rynku.
- Śpiewała Pani w chórku?
Nie, nie. Miałam słabość do ich muzyki i do jednego z liderów, Manu Chao.
- Ach, więc miłość?
Niewielka. Ostatnio wdziałam go w telewizji, na demonstracji antyglobalistów. Nawoływał, żeby wybijano szyby w witrynach sklepowych. Patrzyłam bez emocji. Za bardzo wszedł w politykę.
- A Pani wróciła do życia uczennicy?
Zdałam na dziennikarstwo, ale już na pierwszym roku zaczęłam pracować w gazecie. Wybrałam dziennikarstwo w praktyce - magisterium nie zrobiłam. W rubryce wykształcenie piszę więc: "średnie", bo doszłam do absolutorium. Czasem zapraszam moich dawnych wykładowców do rozmowy na wizji. Czasami mówią: "Pani Justyno, niech pani wreszcie napisze tę pracę". A ja odpowiadam, że powinni mi zaliczyć kilometry taśm z wywiadami jako magisterkę. Ostatnio jednak zaproponowano mi, żebym napisała po prostu o tym, co robię. To warte zastanowienia się.
- Lubi Pani pisać?
Mam takie ciągoty. Gdzieś w głowie lęgnie mi się pomysł, żeby napisać książkę dla dzieci. Ale do tego potrzebna by mi była druga Krynica. Na to nie mogę sobie pozwolić. Ciągle się coś dzieje.
- Odnalazła Pani wreszcie siebie?
Tak, odnalazłam. Chyba się nigdy do końca nie zgubiłam. Jestem zdecydowana, szczera, często eksploduję. Jak kocham, to kocham. Jak nienawidzę, to też całą sobą. Ale tak naprawdę nie nienawidzę ludzi, tylko niektórych sytuacji. Takich, jak z moim byłym małżeństwem. Ale nie myślę o nim zbyt często. Rozkładam sobie życie na krótkie dystanse. Kiedyś biegałam na 60 i 100 metrów. Teraz też biegnę...

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska

 

 

 

strona główna | (c) 2006 - 2007 justyna-pochanke.tv.pl