» Fakty i emocje, Kurier Lubelski

Justyna Pochanke
(fot. TVN)
Jak Pani wspomina pierwsze próbne nagranie serwisu informacyjnego dla TVN24?
Klasyczny chrzest bojowy. W dodatku z zaskoczenia. Pierwsza rozmowa w sprawie pracy z szefami TVN24 i od razu zadanie - siądź i poprowadź Fakty - te z poprzedniego dnia. Siadłam i chyba nie zdążyło mnie sparaliżować.

Tak łatwo poszło?
Osoba posadzona przed kamerą z marszu, wiedząca, że program nie idzie na żywo, ma w sobie dużo luzu. Byłam świeżo po porannych serwisach Zetki - miałam bojową zaprawę i newsy, które musiałam zaprezentować, znałam niemal na pamięć.

Jak wyglądały przygotowania do startu TVN24?
Były ciągnące się miesiącami tak zwane nagrania do puszki. Publicznością byli wtedy robotnicy wykańczający studio, szefowie, którzy dostawali kolejne kasety z naszymi nagraniami na biurka. Siedziałam sobie od rana w pustym studiu, z betonową wylewką na podłodze, tumanami kurzu wokół i zacinającym się jeszcze wtedy prompterem i przemawiałam - jak przysłowiowy dziad do obrazu. Taki trening na sucho. Siedzisz i mówisz, robisz miny, a przede wszystkim oswajasz się z miejscem, z tym, ile go masz, żeby nie wypaść z kadru, a potem oglądasz samą siebie do znudzenia.

Chętnie Pani na siebie patrzy?
Długo broniłam się przed tym, bo wydawało mi się, że to rodzaj ekshibicjonizmu. Wolałam, żeby oceniali mnie inni, lepsi, bardziej doświadczeni. Mariusz Walter zagadywał mnie jednak często: - "Oglądałaś się wczoraj? To się obejrzyj". I miał rację. Okazało się, że to zdecydowanie lepsza szkoła niż wysłuchiwanie ocen i komentarzy z boku. Trzeba zobaczyć swoją minę, żeby ocenić, jak bardzo była śmieszna lub nieadekwatna do sytuacji. Musiałam zobaczyć, jak macham rękami, żeby zrozumieć, że bez tego nie utonę i mogę spokojnie położyć je na stole.

Czego jeszcze musiała się Pani od-uczyć?
Powiem szczerze, że nikt nie mielił mnie w maszynce i nie zmieniał na siłę. Musiałam zapanować nad mimiką, nie "ykać" między słowami, bo jak człowiek myśli, nie musi podpierać się "yyy". Nauczyłam się, że gesty i ruchy są dozwolone, ale muszą być świadome i pasować do chwili. Często ręką można coś podkreślić, nie trzeba przy tej okazji atakować nią widza.

Pierwsze wejście na żywo?
9 sierpnia 2001 r. w piątej lub szóstej godzinie funkcjonowania TVN24. I muszę przyznać, że nie było stresujące. Zdecydowanie większy stres przeżywałam dwa tygodnie wcześniej, kiedy przygotowywaliśmy półgodzinny program w tzw. emisji wewnętrznej, który oglądali tylko ludzie z naszej stacji, ale za to wszyscy i we wszystkich gabinetach. Te pół godziny ze świadomością, że wszyscy moi koledzy pękają ze śmiechu, było bardzo trudne.

Doszło wtedy do awarii.
Stanęły maszyny, prompter przestał działać, kartki wydrukowały się, ale obcięły zdania w połowie, i pół godziny popisowego programu musiałam zrobić z głowy. Miałam rozmowę o katastrofie "Kurska", z Tomkiem Zubilewiczem o pogodzie i 10 tematów do zapowiedzenia. Przed każdym kolejnym wejściem wymyślałam sobie hasła, na kartkach zapisywałam zapowiedzi do kolejnych tematów i uczyłam się ich w ciągu półtorej minuty na pamięć. TVN24 dała mi niejedną taką lekcję, ale wszystko się przydało, bo co nie zabija, to rozbraja, nie tylko wzmacnia.

Co stało się w TVN24 11 września 2001 roku?
Przeszliśmy najważniejszy zawodowy sprawdzian. W trzecim tygodniu nadawania relacjonowaliśmy wojnę światów.

To był najdłuższy Pani dyżur?
Było kilka porównywalnych, ale rzeczywiście ten był najdłuższy na antenie. Podczas zeszłorocznych wydarzeń, kiedy umierał Jan Paweł II, też zdarzały się długie obecności w redakcji, ale nie aż tak. Po ataku na World Trade Center pracowaliśmy od rana do późna w nocy, a potem od świtu do nocy kolejnego dnia. To był maraton, ale w takich bojowych sytuacjach, trochę jak w wojsku, przestaje się myśleć o tym, że trzeba iść do toalety i chce się jeść.

Czego dowiedziała się Pani wtedy o sobie?
Nie wiem, czy dowiedziałam, może utwierdziłam się w tym, że jestem wrażliwym człowiekiem, a nie tylko dziennikarzem. W związku z tym nie zapanuję nad wszystkimi emocjami, kiedy świat wali mi się na głowę, i to na żywo, w postaci dwóch wież i ludzi skaczących z okien. Był to dzień, w którym na moich oczach zaczęła się wojna światów. A ja miałam 30 lat i od miesiąca byłam dziennikarzem telewizyjnym.

Dlaczego zdecydowała się Pani przejść do telewizji, o której nie wiadomo było tak naprawdę, czy wypali?
Bo choć mówiono o tym projekcie, że jest tylko w laptopie, był przede wszystkim w głowach zapalonych. No, i przyczyna prozaiczna - była to jedna z dwóch poważnych ofert pracy, które wówczas dostałam, a byłam bez pracy i miałam małe dziecko. Jedna oferta pochodziła z RMF FM, ale ja jestem warszawianką i choć w Krakowie mieszka spora część mojej rodziny, przeprowadzka nie wchodziła w grę. Druga oferta była z TVN24. I właśnie tutaj trafiła znaczna część moich przyjaciół z radia. Było to miękkie lądowanie.

Jak przygotowuje Pani programy?
Żelazna zasada TVN24 brzmi: mówisz tylko to, co przygotujesz sam, czego sam się dowiedziałeś, sam napisałeś, o czym wcześniej sam przeczytałeś. Kiedy prowadzę magazyn "24 godziny", pomaga mi cały sztab reporterów, wydawca i producent. Tematy ustalamy i wybieramy rano na kolegium, a potem dzień często je weryfikuje albo wręcz wywraca do góry nogami. Z niektórymi tematami jest tak jak z dowcipem o moskwiczach na placu Czerwonym - nie moskwicze, tylko rowery, i nie rozdają, tylko kradną. Ale trzeba to sprawdzić. Czasem na badanie tematu traci się cenne godziny, a materiału nie ma. Po ustaleniu tematów wybieram wtedy już sama te, które interesują mnie wyjątkowo, które chcę poszerzyć i do których zapraszam gości. I zawisam na długie godziny przy telefonie. Wspólnie z producentem namawiając kolejnych gości, żeby przyszli.

Pościg za gośćmi zajmuje większość dnia?
Producenci często odbywają po 30 rozmów dziennie. Muszą umieć zachęcić gościa, czasem udać, że rozmowa będzie na inny temat, po to, by zwabić go. Pytania wymyślam w 100 proc. sama. To, niestety, wciąż zajmuje mi najwięcej czasu. Przygotowując się do programu, tonę w publikacjach, komentarzach, papierach. Do domu wracam z napakowaną głową. I strasznie mi żal, że część tej wiedzy w naturalny sposób wyparuje i następnego dnia zostanie zastąpiona kolejną dawką informacji. Na szczęście najważniejsze zdania, daty i fakty zostają w głowie i są bagażem na kolejną rozmowę.

Kiedyś Mariusz Walter zarzucił Pani nadużywanie kobiecych argumentów. Robi to Pani?
Tak - biust na stole, podniesiony głos, powłóczyste spojrzenie. To oczywiście żart. Nie jestem w stanie zrozumieć podziału na kobiecych i męskich dziennikarzy, kobiety lekarzy i mężczyzn lekarzy, a nawet, zaryzykuję, kobiety kierowców i mężczyzn kierowców. Podział jest fałszywy i istnieje tylko w czyjejś wyobraźni. Moja redakcyjna koleżanka Anita Werner bierze udział w rajdach, ja sama lubię jeździć samochodem i w dodatku wiem, co jest pod maską. Podobnie jest w zawodzie dziennikarza. Myślę, że wielu facetów marzy o tym, by nazywać się Oriana Fallaci lub Monika Olejnik.

Jak długo pozostanie Pani wierna newsom? Ma Pani małą córeczkę, być może zdecyduje się na drugie dziecko?
Wszystko możliwe. Jestem jednak osobą, która bardzo mało planuje. Nawet na jutro nie mam nic zaplanowanego. Ale gdybym miała sobie wymarzyć plany na najbliższe lata, to powiem tak, choć wcale nie zabrzmi to skromnie, bo bardzo dużo dostałam od losu, od życia i od zawodu. Niech nic się nie zmienia, poza światem, żebym mogła ten świat cały czas obserwować i opowiadać o tym ludziom.

Rozmawiała Anita Blinkiewicz, Życie Warszawy
 

 

 

strona główna | (c) 2006 - 2007 justyna-pochanke.tv.pl