» Dobrze, jak jest bomba, Gazeta telewizyjna
Justyna Pochanke i Bogdan Rymanowski
Justyna Pochanke i Bogdan Rymanowski (fot. Gazeta telewizyjna)

Ewa Milewicz rozmawia z Justyną Pochanke i Bogdanem Rymanowskim

Ewa Milewicz: Denerwujecie się, prowadząc "Fakty" albo "24 godziny"?

Justyna Pochanke: Ja tak. Ale kiedyś Andrzej Woyciechowski [zmarły kilka lat temu szef Radia ZET - red.] powiedział mi, że jak się przestanę denerwować, to czas zmienić pracę. Adrenalina pomaga mi się sprężyć. Najgorszy program, jaki zrobiłam, był gotowy kilka godzin przed emisją. Byłam tak znudzona, że kiedy siadłam przed kamerą, żeby go zaprezentować, to wpadek było kilka. Programy, które wspominam najlepiej, to te, w których między 17:00 a 19:00 wybucha kolejna polityczna bomba albo jest gaszony poranny pożar. I okazuje się, że materiał, który miał być numerem jeden w tych "Faktach", staje się nieaktualny.

Na przykład?

J.P.: Niedawno się coś takiego wydarzyło: według NFZ szpitalne OIOM-y miałyby nie dostawać pieniędzy za leczenie pacjentów przez pierwszych 12 godzin. Napisały o tym poranne gazety. Robimy temat. Nakręca się burza w środowisku lekarskim - Zbigniew Religa się nie zgadza, Jerzy Miller, prezes NFZ, absolutnie nie ustąpi. Nagle o 18:30 Religa z Millerem się dogadują. Przygotowany świetny materiał wypada z programu i musimy wszystko robić od nowa.

A ty, Bogdan, denerwujesz się?

Bogdan Rymanowski: Zdarza się, że bohater dnia nie może wieczorem przyjść do programu. Wtedy nagrywamy jego wypowiedź wcześniej. A ja jestem tak przyzwyczajony do pracy na żywo, że nie potrafię się skoncentrować, kiedy materiał idzie z taśmy. I bywa tak, że muszę powtórzyć nagranie. Wolę więc programy na żywo. Nawet jak palnę głupotę, to jakoś sobie poradzę.

Jaką głupotę?

B.R.: Pomyliłem kiedyś gości. Zaatakowałem zaproszonego do studia pytaniem, a on na to: - Przepraszam, to nie o mnie chodzi, ja tego nie powiedziałem. Okazało się, że nie sprawdziłem informacji i chodziło o kogoś innego. No i w rozmowie na żywo jestem odważniejszy.

Bo?

B.R.: Bo w programie na żywo gość nie wyjdzie ze studia, nawet jeśli mu się moje pytania nie podobają. A po nagraniu zawsze może powiedzieć: - Proszę pana, po tym jak pan ze mną rozmawiał, ja się nie zgadzam na emisję programu.

J.P.: Tak jest. W programie na żywo niczego nie da się ukryć, wyciąć. Politycy zachowują się czasem jak primadonny i mówią: - Z tym nie wystąpię, wystąpię tylko sam. Bywa, że się nie dopytają, z kim wystąpią, i spotykają się w charakteryzatorni. I się nadymają. Miałam taką sytuację jeszcze przed wyborami z Ludwikiem Dornem i Tomaszem Nałęczem. Nałęcz był rzecznikiem Włodzimierza Cimoszewicza. Obaj się potwornie na mnie odęli. - Panowie, możecie wyjść ze studia, ale będę musiała powiedzieć, że nie byliście w stanie koło siebie usiąść i wyszliście. Zostali.

B.R.: Miałem podobną historię w dniu, kiedy okazało się, że koalicja PO-PiS idzie do piachu. Chciałem zaprosić premiera Kazimierza Marcinkiewicza i Jana Rokitę. I asystenci obu panów powiedzieli mi, że razem to oni nie siądą. Nie miałem wyjścia. Wystąpili jeden po drugim, choć dla programu byłoby lepiej, żeby byli razem.

Czy politycy stawiają jakieś inne warunki?

B.R.: Czasem muszę pół godziny przekonywać jakiegoś polityka. A on w końcu mówi: - Zgodzę się do pana przyjść, ale pod warunkiem że nie będzie pan mówił o tym i o tym, bo np. nie skonsultowałem tego z premierem.

I co robisz?

B.R.: Stosuję fortele. Mówię: - Dobrze, panie ministrze, ja muszę o to zapytać, ale zapewniam pana, że to będzie 5 proc. naszej rozmowy. Potem to ja jestem panem wywiadu i pytam o to, o co powinienem.

J.P.: Ten człowiek dwa tygodnie będzie obrażony, ale nie jest w stanie obrazić się na zawsze. To się nie opłaca obu stronom. Po wyborach 2001 r. zaprosiłam Leszka Balcerowicza, b. już szefa Unii Wolności i prezesa NBP. Siedzę przypięta do mikrofonów w magazynie "24 godziny". Prof. Balcerowicz staje za moimi plecami. Patrzy na moje notatki i mówi: - Jeżeli padnie jakiekolwiek pytanie o politykę, to wychodzę. A ja mam pytania polityczne. Bo jak mogę go nie zapytać o niedawną porażkę UW? Ale co robić? 30 sekund do wejścia na antenę. Mówię: - Panie profesorze, rozmawiamy o gospodarce. Mam taką naturę, że jak coś obiecam, to trudno mi tego nie dotrzymać. Zamiast normalnie rozmawiać, cały czas kalkulowałam: - Spytać czy nie? Jeszcze poczekać, czy już wkręcić mu tę szpilę? Dochodzi dziesiąta, ostatnia minuta wywiadu. Mówię: - Panie profesorze, nie uciekniemy od polityki. Jak będzie pan chciał uciekać, to będzie mi przykro. Spytałam o Unię Wolności i nie wyszedł.

Zdarzyło się, że rozmówcy chcieli wcześniej poznać pytania?

B.R.: Czasem zerkają w moje notatki. Chcą wiedzieć, o co ich za chwilę zapytam. Przeciągam je wtedy na lewo, zakrywam.

J.P.: Mnie się ostatnio zdarzyła niesamowita historia. Pojechałam na wywiad do Podkowy Leśnej, do księdza Kantorskiego, znanego ze wsparcia dla PRL-owskiej opozycji. Ksiądz, już emerytowany, ma małe mieszkanie na plebanii. Znaleźliśmy w kościele takie fajne miejsce z ładnym kadrem. Wszystko już przygotowane, a tu biegnie za mną pan kościelny: - Musi pani iść na rozmowę do proboszcza! Proboszcz powiada: - Listę pytań poproszę. Zbaraniałam. Owszem zdarza się, że ktoś prosi o tematy rozmowy, ale nie o konkretne pytania. Prosił mnie o listę tematów Jan Nowak-Jeziorański, ale dlatego, żeby się przygotować do programu. Więc mówię: - Nie mam listy pytań, ale interesują mnie wspomnienia księdza Kantorskiego, głodówki protestacyjne, które były organizowane w kościele, ale też odniesienia do dzisiejszych czasów. - Żadnych odniesień do dzisiejszych czasów - mówi proboszcz. Ja na to: - Nie mogę zapytać, jaka dziś powinna być rola Kościoła w stosunku do młodzieży? - Nie i jeżeli chociaż raz padnie nazwa "Radio Maryja", to poproszę o kasetę. Zamurowało nas. Pytam: - Czy ksiądz Kantorski nie życzy sobie rozmawiać na takie tematy? - Nie, ksiądz Kantorski jest wolnym człowiekiem. Ale w kościele na takie tematy nie będzie mówił, bo się kuria nie zgadza. Cóż było robić, zrezygnowaliśmy z ładnego kadru. Wywiad zrobiliśmy w mieszkaniu księdza Kantorskiego.

Niedawno informowaliście, że Lech Wałęsa dostał status pokrzywdzonego. I w "Faktach" - prowadził je Bogdan - ta informacja została obudowana wypowiedziami Andrzeja Gwiazdy i Krzysztofa Wyszkowskiego, którzy walili w Wałęsę. Nie miewacie wątpliwości w takich sytuacjach? Wałęsa to wielki człowiek. Czy zawsze go trzeba kopać?

J.P.: Tego dnia ja przygotowywałam "24 godziny". Rozmawiam z bardzo młodym człowiekiem, technikiem. I uzgadniam z nim: - Ja powiem, że Wałęsa dostaje status pokrzywdzonego, że to świadectwo prawdy dla legendy i broń do walki z pomówieniami. Wtedy ty wypuszczasz nagranie z Wałęsą i z Wyszkowskim. A on pyta: - Muszę wypuszczać tego Wyszkowskiego? Bo ja mam już dość słuchania tego, co on mówi o agencie "Bolku".

I co zrobiłaś?

J.P.: Poszedł sam Wałęsa.

B.R.: Ja mam zupełnie inne zdanie. Polityka to nie zabawa dla wrażliwych chłopców i panienek z pensjonatu. Wyszkowski i Gwiazda to przyjaciele Lecha Wałęsy z bardzo ważnego momentu ich wspólnego życia. Dla mnie niepokazanie czegoś takiego nie oddaje sprawiedliwości obu stronom.

J.P.: Boguś ma rację. Ja ulegam emocjom.

Jesteśmy pensjonarki, bo ja bym zrobiła to samo, co Justyna i jej kolega.

J.P.: Jesteśmy z Bogdanem różni i dlatego dobrze mi się z nim prowadzi programy.

Rozmawiała Ewa Milewicz

 

 

 

strona główna | (c) 2006 - 2007 justyna-pochanke.tv.pl